Piotr Bernatowicz Piotr Bernatowicz
2771
BLOG

Najsztub, Goya i dr House - czyli powrót taty

Piotr Bernatowicz Piotr Bernatowicz Kultura Obserwuj notkę 7

W niedzielę wieczorem, naprawdę późnym wieczorem, gdy wszyscy domownicy poszli już spać - włączyłem telewizor. Tak robi prawdziwy wykształciuch, który gardzi popołudniowym i wieczornym telewizyjnym chłamem. I nie pomyliłem się: trafiłem na premierę nowego programu kulturalnego pt.: „Redakcja kultury”. Usadowiłem się wygodnie i odłożyłem pilota. W pierwszych minutach programu prezentowali się członkowie tej redakcji. Były to twarze znane: Tymon Tymański czy Mikołaj Lizut, ale też nowe w telewizyjnym kontekście: Jakub Żulczyk, Sylwia Chutnik i Wojciech Bąkowski. Rolę naczelnego wyznaczono Piotrowi Najsztubowi. Zasiedli przy redakcyjnym stole i się zaczęło.

Członkowie i członkini tej redakcji prezentowali, a raczej raportowali w krótkich żołnierskich słowach naczelnemu aktualne wydarzenia z różnych dziedzin kultury: od filmu przez teatr, literaturę, muzykę do sztuki wizualnych, ja nie mogłem pozbyć się uczucia, że gdzieś to już widziałem. No tak, to przecież forma „Tygodnika kulturalnego” emitowanego na kanale TVP Kultura. Krytycy z różnych dziedzin siedzący przy jednym stole prezentują gospodarzowi programu wybrane wydarzenia kulturalne, po czym następuje wybór wydarzenia tygodnia. Tylko tutaj ten format był jakby mocno skompresowany. Redakcja Najsztuba szybko i bez zbędnych dyskusji wybrała najnowsze kulturalne wydarzenia: film „Sala Samobójców” Jana Komasy oraz najnowszą książkę Jacka Dehnela „Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” . I właśnie ten wybór ukazywał dobitnie różnice w stosunku do pierwowzoru.

„Salę Samobójców” wybrano ponieważ film ten opowiada o problemach bardzo młodych ludzi zanurzonych w bardzo młodym fenomenie internetu. Swego czasu nieuzasadnioną fascynację ludzi mających już swoje lata (a takimi przy całym szacunku i dbałości o młodzieżowe emploi byli członkowie tej redakcji) do świata młodzieży trafnie opisał Gombrowicz w „Ferdydurke”. Współcześni Młodziakowie pod przewodem Najsztuba zgodzili się, że film może nie jest najwyższych lotów, może nie jest dojrzały i nawet niezbyt dobrze zagrany, ale mimo to należy go docenić. Bo jest nowoczesny i będzie się podobał młodym, stwierdzili nie bacząc, że dowodzą tym samym nieprzydatności skrzętnie budowanych wraz z gromadzonym doświadczeniem narzędzi oceny gry aktorskiej, konstrukcji fabuły, zdjęć i muzyki.

Nowoczesność redakcji przejawiła się jednak nie tylko w beztroskim odrzuceniu fachowości, która przecież stanowiła podstawę ich udziału w programie, ale także w wymuszonej dbałości o lekką i szybką popkulturową formę programu. Dzisiejsza młodzież nie czyta długich książek pełnych zawiłych zdań. Od czego są portale w rodzaju sciaga.pl. I chyba właśnie dlatego Najsztub narzucił szybki rytm wypowiedzi strofując redaktorów próbujących sztuki zdań złożonych, krzywiąc się na słowo „teatr” czy „sztuki piękne”, a wyraźnie kraśniejąc na hasło „popkultura”.

Nieznośne jest oglądanie na wizji grupy wyluzowanych facetów w średnim wieku poubieranych w przymałe tiszerty i próbujących przypodobać się młodej publiczności. Jednak bardziej nieznośne jest śledzenie grupy inteligentnych ludzi podążających bezkrytycznie za moda intelektualną. O tym świadczył drugi wybór wskazujący, że rzeczywiście mamy tu do czynienia z Młodziakami krojonym wg gombrowiczowskiego wzoru.

Powiedzmy od razu: książka Jacka Dehnela jest z pewnością dobrze napisana. Nie w tym jednak rzecz. Została ona bowiem wybrana nie za to, jak została napisana, ani nawet nie tylko dlatego, że traktuje o genialnym malarzu. Została ona wybrana z powodu problemu, jaki z biografii Francisca Goi wyłuskał Jacek Dehnel: trudne relacje między malarzem a jego synem, Javierem. Gdy usłyszałem słowa klucze: opresyjny ojciec i patriarchalizm, wiedziałem już, że za chwilę współczesnym Młodziakom otworzą się szeroko niczym drzwi od stodoły właściwie ośrodki akceptacji. Wiedziałem już, że książka została przez redakcję kupiona. Nikt się nawet nie zapytał rekomendującej tę książkę Sylwii Chutnik co nowego na ten temat pisze Jacek Dehnel. Bo i po co. Przecież wiadomo, że tradycyjny ojciec jest zły i z zasady tłamsi swe dziecię – niczym krwiożerczy Saturn z fresku Goi zamieszczony na okładce książki. I każdy tekst kultury potwierdzający oczywistą prawdę jest cenny. Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami nad losem biednego Javiera Goi, niczym grupa terapeutyczna ofiar psychopatycznych ojców, choć mogę się założyć, że jeśli ci inteligentni ludzie są dziś w tym miejscu, w jakim są – znaczy to, że ich ojcowie musieli wywiązać się nie najgorzej ze swoich wychowawczych obowiązków.

Trend kulturowy jest jednak taki, a jest on już mocno nieświeży, że figura tradycyjnego ojca jest figurą złą. Oto jeden z tych przesądów, które budują niezbędnik dzisiejszego inteligenta. Taki ojciec to dla współczesnej kultury tyran, skupisko wszelkich fobii i nietolerancyjnych plag wtłaczanych w bezbronne umysły dzieci. I nie daj Boże, gdy jest wśród nich religia.

Myślę jednak – wiedziony, a może zwodzony wrodzonym optymizmem - że za tą bezwzględną krytyką, która kazała Najsztubowi radośnie powitać książkę Dehnela, w rzeczywistości kryje się tęsknota za silnym i autorytarnym ojcem, który powie jasno co i jak. Ojcem, który za dobre wynagrodzi, a za złe ukarze. Paradoks?

Wystarczyło się przyjrzeć dokładniej zachowaniu Piotra Najsztuba, by dostrzec, że każdy ruch i każda jego wypowiedź bardziej niż z redaktorem naczelnym kojarzyła się z surowym ojcem dyscyplinującym gromadkę niesfornych dzieciaków. Widać to było już od samego początku, gdy zabronił swoim podwładnym używać brzydkich wyrazów, a Tymon Tymański biorąc na siebie rolę tego niesfornego dziecka próbował ów nakaz zmiękczyć. Najsztub karcił, dyscyplinował, prowokował, ironizował – słowem wypełniał wszystkie te kształty, które napiętnowała w obrazie ojca polityczna poprawność.

To zachowanie przypomniało mi popkulturowej postaci, która doskonale obrazuje owo charakterystyczne dla współczesnej inteligencji rozszczepienie między podążaniem za kulturowymi modami anihilującemu figurę tradycyjnego ojca z jednej strony, a ukrytą tęsknotą za nim z drugiej. Tą postacią jest Gregory House M.D.

Od pewnego czasu obserwuję niezwykła karierę tego serialu wśród moich znajomych, a zwłaszcza tych zbyt inteligentnych i wykształconych, by tracili czas na mydlane opery. Uczciwie przyznaję, że sam ulegam tej fascynacji. Ten serial jest bowiem inny. Wyróżnia go przede wszystkim charyzmatyczna postać głównego bohatera, ekscentrycznego lekarza, którzy za nic ma konwenanse. Wielu socjologów i medioznawców głowiło się nad fenomenem popularności tego serialu. Ja też, choć nie uzurpuję sobie miana medioznawcy, ani nawet socjologa, zastanawiałem się nie raz nad źródłem charyzmy House'a. Aż w końcu – chyba po piątym sezonie – doszedłem do wniosku, że House ucieleśnia wszystkie te cechy, które współczesna kultura oparta na dogmatach politycznej poprawności próbuje wymazać. Jest seksistą, homofobem, rasistą, nie wykazuje się też należytą wrażliwością wobec innego, a zwłaszcza wobec jego traum. Zachowuje się jak typowy macho – nieogolony, pije alkohol, jeździ na sportowym ścigaczu. Jest też dość konserwatywny światopoglądowo (co nie znaczy, że jest religijny). A jednak, mimo tych wszystkich cech, które w realu taką osobę skazałyby na towarzyski ostracyzm – House jest powszechnie kochany. Dlaczego? House bowiem to karykaturalne wcielenie tradycyjnej figury ojca wyrugowanej z rzeczywistości i błąkającej się jak duch po serialowych scenografiach. Wspierając się o lasce (to atrybut czyniący go starszym niż jest, podobnie jak każdy ojciec wydaje się starszym niż wskazuje biologiczny wiek) kroczy niewzruszony i twardy (choć wspomagany garściami vicodinu) autorytarny ojciec skrojony na miarę popkultury.

Potwierdza to także charakter relacji między Housem a jego podwładnymi - patriarchalizm wcielony. House nie tylko strofuje i dyscyplinuje, ale po prostu nad swoimi podopiecznymi znęca (Najsztub jest tylko jego słabym cieniem). Mam wrażenie, że zespół House'a prócz tego, że uwidacznia wszystkie współczesne herezje, jakich dopuszcza się House (rasizm – dr Foreman, antysemityzm – dr Taub, nietolerancja dla mniejszości seksualnych – „Trzynastka”), reprezentuje także tysiące inteligentnych widzów przed telewizorami. Bo House to serial dla elit, które wpatrują się w jego postać z podziwem i odrazą. Ten podziwi bierze się z niezwykłej skuteczności House'a w ratowaniu życia. Jest on geniuszem diagnostyki – to bezsporne świetlista strona jego koszmarnej osoby. Daje racjonalne uzasadnienie dla fascynacji tą postacią. Ale to tylko alibi. Prawda jest tak, że oglądamy House'a właśnie z tęsknoty. Z tęsknoty do taty.

Wypędzona przez kulturowe drzwi zmora patriarchalizmu wraca jako groteskowa figura oknem popkultury. Wraca echem także w postaci odgrywanej przez Najsztuba w „Redakcji kultury”. Jest obecna w młodziakowatym byciu cool zabarwionym autorytaryzmem skrywanym pod maską profesjonalnych zachowań. Być może figura ta egzystuje gdzieś na marginesie książki Jacka Dehnela? Kto wie? W końcu to inteligentny pisarz. Bo w gwałtownym geście odrzucenia ojca, czai się też wołanie za nim. Ale tego wołania nie usłyszymy w "Redakcji kultury", jest zbyt subtelne. A dzisiejsi redaktorzy kultury nie chcą odkrywać subtelności odkładając na bok narzędzia, które mógłyby im w tym pomóc. Chyba nie chcą podejmować odkrycia czegokolwiek. Wykonują raczej obce gesty, gesty jaskrawe, ale puste.


 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura